W Wielkanocnym wydaniu Gościa Niedzielnego

Na stronie gdansk.gosc.pl

KS. RAFAŁ STARKOWICZ

– Teatr, misterium, stowarzyszenie – to wszystko nie przetrwałoby, gdyby nie było oparte na Bogu – mówi Rafał Cichocki, jeden z aktorów.

W prezbiterium przy kawiarnianym stoliku siedzą cztery osoby. Rozmawiają, jedzą ciastka, popijają kawę. Obok rozgrywa się zupełnie inna scena. Jezus w rozciągniętym swetrze i czarnych glanach właśnie zostaje skazany na śmierć. A w komentarzach współczesnych można usłyszeć doskonale znane słowa Pisma Świętego. „Noc ponad miastem” to misterium męki Pańskiej, które różni się od innych.

– Jest niejako przełożeniem Chrystusowego cierpienia na nasze osobiste walki, dokonujące się na drodze do świętości. A tej drogi nie da się przejść bez Chrystusa – mówi Jarosław Szydłak z amatorskiej Grupy Artystycznej „Nazaret”. Misterium grają już 10. sezon. W tym czasie wystąpili w ponad 60 parafiach. I choć sam tekst nie zmienia się prawie wcale, adaptacja przedstawienia wciąż podlega ewolucji.

– Kiedy zaczynaliśmy, siedzący przy stoliku czytali gazety. Kiedyś na próbie zapytałem, kto właściwie dzisiaj widział ludzi czytających gazety w kawiarni. Zwykle siedzą z głowami w komórkach. Wpadliśmy na pomysł, żeby scenę, w której żołnierze kopią Jezusa, nakręcić telefonami. Zachowujemy się jak gapie. W którymś momencie padają słowa: „Zobacz, fajnie wyszło. Wrzucam to na Facebooka. O, już mam 7 lajków”. Taki jest współczesny świat – opowiada Rafał Cichocki, jeden z aktorów.

Szalone emocje

Uwspółcześnienie męki Chrystusa budzi w widzach nieoczekiwane emocje. Są takie momenty, kiedy czasami kilka osób wychodzi z kościoła, bo nie są w stanie ich znieść. Widzowie nie wiedzą, że siedzący obok nich ludzie także mogą być aktorami. Pociąga to za sobą czasem niespodziewane sytuacje. – Jeden z aktorów, kiedy nadszedł moment, w którym tłum żąda śmierci Jezusa, zerwał się i zaczął krzyczeć. I dostał w łeb parasolką od starszej pani, która postanowiła go uciszyć. Dopiero gdy zerwali się inni, zorientowała się, że to fragment przedstawienia. Innym razem nagrywaliśmy słuchowisko dla Radia Gdańsk. Robiliśmy to na ulicy, aby było słychać dźwięki miasta. Kilkanaście osób z agresją zaczęło wykrzykiwać słowa z Pisma Świętego. Po chwili przyjechała policja. Ktoś z sąsiedniego bloku nie wytrzymał i wezwał funkcjonariuszy. Myślał, że to jakaś kpina z Jezusa – opowiada R. Cichocki.

Wobec przedstawienia nikt z widzów nie pozostaje obojętny. Zaczynają oni rozumieć, że męka Chrystusa to nie jest jakieś odległe wydarzenie. – Czasem jest tak, że jesteśmy rozbici. Nic nam się nie składa. Gasną światła, wszystko powoli płynie. Rozpoczynamy rozmowę. Historia dzieje się tu i teraz. A to, co dokonuje się w sercach ludzi, jest naprawdę niesamowite. Nagle okazuje się, że jest to streszczenie naszych historii. Jest w tym prawda – mówi R. Cichocki. – Największym doświadczeniem jest kontakt z ludźmi po Pasji. Nawet nie chodzi o to, co mówią. Widać po ich twarzach, jak bardzo mocno to przeżywają. Jako grupa teatralna występujemy w różnych miejscach. Nieźle się przy tym bawimy. Ale ten spektakl to zupełnie coś innego. To żywa ewangelizacja – dodaje.

Początek w modlitwie

– To wszystko przez Szydłaka. Ten facet ma pozytywne ADHD. Ciągnie jak średni parowóz. Kiedy wraz z żoną przenieśli swoją córkę do gdyńskiej szkoły nazaretanek, od razu postanowił, że będzie robił misterium – opowiada R. Cichocki. Skąd ten pomysł? – Po raz pierwszy w przedstawieniu tej sztuki uczestniczyłem w mojej rodzinnej parafii. Kiedy z Joanną Otczyk poszliśmy do s. dyrektor Katarzyny Jakubiec, którą do dzisiaj nazywamy „siostrą producent”, natychmiast się zgodziła, by powtórzyć to w naszej szkole. Wybraliśmy więc ludzi odpowiednich do konkretnych ról. Siostra napisała karteczki do rodziców. Stawili się, myśląc, że to jakieś sprawy dyscyplinarne. Byli naprawdę zaskoczeni, gdy dowiedzieli się, że będziemy robić „teatr rodziców” – uśmiecha się J. Szydłak. – Zawsze pociągała mnie sztuka. Jako informatyk niewiele mam z nią do czynienia. Kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę z teatrem, nie myślałem, że trwać to będzie ponad 10 lat – komentuje R. Cichocki.

Każdy spektakl, niezależnie czy wystawiany jest przed ogromną publicznością, czy ogląda go zaledwie garstka ludzi, jest dla członków zespołu czasem rekolekcji. Zmienia ich myślenie. Rzuca światło na konkretne wydarzenia życia. – U początku każdego z naszych spektakli jest modlitwa. Nasz pomysł polega na tym, że poprzez sztukę chcemy przyprowadzić ludzi do Jezusa. Chcemy im opowiedzieć o Panu Bogu. Dlatego na nasze spektakle zawsze wstęp jest wolny – mówi J. Szydłak. – Spektakl jest niejako przełożeniem męki Pańskiej na nasze osobiste walki dokonujące się na drodze do świętości. A tej drogi nie da się przejść bez Chrystusa – zaznacza. Co najważniejsze, sztuka nie zamyka się na rozpamiętywaniu Chrystusowej męki. Kończy się pełną radości sceną zmartwychwstania.

Matka chrzestna

Joanna Otczyk od początku brała udział w działaniach zespołu. Jak wspominają członkowie grupy, gdy grała Dobrego Łotra, jej błaganie o miłosierdzie rozrywało wręcz trzewia. Działała bardzo aktywnie w nazaretańskiej szkole. Miała wielki dar tworzenia wspólnot. Realizowała wiele inicjatyw. Była też zaangażowana w obronę życia, działała w Stowarzyszeniu Psychologów Chrześcijańskich, przygotowywała pary do małżeństwa, prowadziła spotkania dla kobiet… – W zasadzie cały czas żyła dla ludzi. A z mężem, który był marynarzem, codziennie wymieniała listy. Na początku papierowe, później maile. To ona nas ukształtowała – opowiada J. Szydłak.

– Aśka jest dla mnie jak matka chrzestna. Ona doprowadziła mnie do Pana Boga. Spotkaliśmy się na zmywaku, po imprezie w szkole. Kiedy kilka dni później wyszliśmy ze spotkania, które odbyło się w jej domu, wiedziałem, że chcę żyć tak jak ona – podkreśla R. Cichocki. – Później nagle gruchnęła wiadomość, że Aśka ma raka. Walczyła przez ponad 3 lata. Uruchomiliśmy spotkania modlitewne u gdyńskich karmelitanek. Modliło się wiele środowisk – wspomina. Ostatnią Wigilię Paschalną przeżyła tradycyjnie w kaplicy sióstr. To było zaledwie 4 tygodnie przed jej śmiercią. Do kaplicy wwożono ją na specjalnym wózku. Uznała, że nie może przeżywać Paschy w domu, gdy tam, w świątyni, uobecniają się najważniejsze zbawcze wydarzenia. – Na jej pogrzeb przyszły dwa tysiące ludzi ubranych na biało. To było dziękczynienie za jej życie – mówi R. Cichocki. Dziś jej przykład dodaje zespołowi siły. Uważają ją za świętą. – Ona się za nami wstawia – dodaje R. Cichocki.

Świętych obcowanie

Była noc z 28 lutego na 1 marca. – Ostatniego dnia lutego straciłem pracę. Zadzwonił telefon komórkowy. W słuchawce rozległ się głos wujka. Nie zwiastowało to niczego dobrego. Powiedział, że w domu rodzinnym mojej żony rozegrała się ogromna tragedia. W wyniku pożaru 5 osób z rodziny w stanie ciężkim trafiło do szpitali. Mama żony była właśnie u nas. Nie wiedzieliśmy, jak jej to powiedzieć – wspomina Michał Kiełpin, członek zespołu. Pojechali w Suwalskie. Udało im się jeszcze zobaczyć, jak Rafała, brata żony Michała, pakują do śmigłowca, aby przewieźć go do kliniki w Łęcznej. – Edytę, jego żonę, zabrano tam już wcześniej. Dwóch 3-letnich bliźniaków trafiło do Warszawy. Ola, nasza chrześniaczka, pojechała przez Olsztyn do Szczecina – opowiada. Dzwonili do szpitali. Nie chciano ich jednak informować. Lekarze podejrzewali, że to ktoś z mediów.

– Do Łęcznej pojechała mama. My ruszyliśmy do Warszawy. W szpitalu lekarze płakali razem z nami. Jeden z nich zapytał, czy jesteśmy wierzący. Kiedy usłyszał, że tak, powiedział tylko: „Módlcie się za nich. I za nas, żebyśmy wiedzieli, co robić”. W Trójmieście i sporej części Polski rozpoczął się modlitewny szturm do nieba. Wszystko działo się bardzo szybko. Ruszyli do Szczecina. – Dojechaliśmy wieczorem. Ola była piękną dziewczynką o mocnych blond włosach. Kiedy weszliśmy do sali, cała była zabandażowana. Rozłożone ręce, krew sącząca się przez bandaże. Zaniemówiłem. Na ciele miała tylko dwa niepoparzone miejsca. Zrobiłem jej znak krzyża na czole. Powiedziałem, żeby się trzymała – mówi wzruszony Michał. Mimo zmęczenia postanowili wracać do Trójmiasta, ponieważ jedna z ich córek zachorowała. Później był czas pełnego napięcia oczekiwania.

– Kiedy dzwonił nieznany numer, baliśmy się odbierać. Kilka dni po naszym powrocie zaczęły napływać tragiczne informacje. Najpierw zmarł Dawid, jeden z 3-latków. Dwa dni później Edyta. Potem Ola. Wstrząsnęło to nami, bo wobec niej mieliśmy wielkie nadzieje. Był moment, że jej stan się poprawiał. Ostatni zmarł Rafał, ojciec rodziny. Matusz, jeden z bliźniaków, wciąż walczy o życie – opowiada. Potem był pogrzeb, w którym uczestniczyli ludzie z całej okolicy. W Gdyni ks. Władysław Pałys równocześnie odprawiał Mszę dla tych, którzy nie mogli pojechać w Suwalskie. Powiedział, że ważne, żeby ich śmierć każdego do Pana Boga podprowadziła, a nie od Niego oddaliła. Inaczej byłoby im zwyczajnie przykro. Bo oni są już tam, u Boga.

– Po ludzku jest nam bardzo ciężko. Ale mamy nadzieję wbrew nadziei. Myślimy o tym, jak Matka Boża patrzyła na mękę swojego Syna. Ale nie popadamy w rozpacz. Szukamy planu Boga. Ja wiem, że oni żyją. Że tam jest życie. Dzieli nas tylko czas – mówi Michał. Zaznacza, że wielką pomocą okazało się to, iż od kilku lat grał w wystawianym przez Nazaret misterium. – Spektakle pasyjne to dla nas mocne rekolekcje – podkreśla Michał. – Ten spektakl pokazuje, jak w zjednoczeniu z krzyżem można przejść takie chwile, które rzucają nas na ziemię – podsumowuje J. Szydłak. – My czujemy się przygnieceni cierpieniem naszych przyjaciół. A oni trwają. Dla mnie Michał i Gosia są dzisiaj rzeczywistymi świadkami Chrystusa Zmartwychwstałego – podkreśla. •